Get Adobe Flash player

Historia pokazów na Wielkim Ekranie kinowym

2003.03.02 - Islandia - wołanie dziczy - Przemek Pawłucki

I znów, jak co roku, nadszedł ten czas. Serce i dusza, żądne przygód, rwą się w nieznany świat. Ciężko jest skupić myśli, które co chwilę wędrują po dalekich krajach. Zew natury - choćbym nie wiem jak się starał nie powstrzymam go, to silniejsze ode mnie.

Dokąd tym razem? Długo o tym myślałem. Byłem już rowerem na Nordkapp i Spitsbergenie, pokonałem najwyższe drogowe przełęcze Europy położone w Alpach, Pirenejach i górach Sierra Nevada, objechałem dookoła Islandię... a właśnie! W 1997 roku po powrocie z wyprawy na "wyspę ognia i lodu" czułem niedosyt. Co prawda dostałem od pogody trochę "w kość", ale wówczas zaledwie "dotknąłem" islandzkiego interioru, i nie udało mi się dotrzeć do najbardziej na zachód wysuniętego punktu Europy... Już wiem!!! Zrobię coś szalonego - rzucę wyzwanie największej pustyni Europy, pokonam wnętrze Islandii najdłuższą i najtrudniejszą do przebycia trasą. Burze piaskowe, piekielnie silne wichry, lodowcowe rzeki bez mostów, liczne piaszczyste odcinki, pola lawy i inne, trudne do przewidzenia niespodzianki - z tym będę się musiał zmierzyć. Ponadto zdobędę upragniony zachodni przylądek Europy. Jeżeli uda mi się zrealizować moje plany i wielkie marzenia, jeżeli "przeżyję" - będę szczęściarzem!

Do sprawy na poważnie zabrałem się 12 lipca. Trochę późno, zważywszy, że tani sezonowy przelot na Islandię trzeba rezerwować 3-4 miesiące przed terminem, a ja chciałem polecieć pod koniec lipca i spędzić na wyspie ok. 4 tygodni. Powiedziałem sobie, że jeżeli nie uda mi się załatwić biletu, to nie ma sprawy, zastosuję "wariant B" tj. pojadę zdobywać na rowerze najwyższe drogowe przełęcze Alp. Udałem się do biura podróży Polonez w Przemyślu, gdzie miłe panie obiecały podzwonić i spróbować coś dla mnie znaleźć. W piątek 13 lipca dowiedziałem się, że jest jeden bilet na 28 lipca, powrót 25 sierpnia - ostatnim samolotem w sezonie. Gdy następnego dnia poszedłem kupić bilet, okazało się, że miejsce zostało już sprzedane. Trudno, w Alpach też jest pięknie. Poprosiłem jeszcze, by panie zgłosiły mnie na listę rezerwową. W sobotę 21 lipca, dla spokoju sumienia, telefonuję bezpośrednio do warszawskiego biura podróży, w którym załatwiano dla mnie bilet. Od kolejnej miłej pani uzyskałem informację, że moja rezerwacja została potwierdzona już kilka dni wcześniej i wczoraj właśnie straciła ona ważność, gdyż minął termin wykupu biletu. Zapomniano jedynie poinformować "moje" biuro w Przemyślu o potwierdzeniu rezerwacji. Typowe. Usłyszałem tylko, że ponieważ nie było w tym mojej winy, spróbują coś z moim "przypadkiem" zrobić, ale bym raczej nie liczył na sukces. No cóż, Alpy to fajne góry. W poniedziałek 23 lipca, w samo południe, zadzwoniła "komórka". "Pańska rezerwacja jest aktualna, ale musi się pan zdecydować i przelać do nas do Warszawy pieniądze za bilet (1432,- zł) w ciągu godziny" - poinformował mnie, oczywiście miły, damski głos. Szybka decyzja - lecę. Na przygotowania zostało mi 4 dni, zdecydowanie za mało, zważywszy na ilość spraw - zawodowych i prywatnych, które musiałem dopilnować. Całe szczęście, że mój rower ekspedycyjny zawsze stoi przygotowany, w każdej chwili gotowy na kolejne wyzwanie. Zapomniałem na ten czas o śnie, i ostatecznie mniej więcej zdążyłem ze wszystkim.

Z dziennika podróży (27.07 - 26.08.2001 r.

Sobota, 28 lipca

(...) Przed godz. 10, lokalnym pociągiem, docieram na dworzec Berlin Zoo. Pomimo stosunkowo wczesnej pory temperatura przekracza już 30 stopni C. Pakuję bagaż na rower i udaję się na lotnisko Tegel. Prawie całą trasę pokonuję jadąc doskonałymi ścieżkami dla rowerów. Pomarzyć sobie można, że kiedyś i w Polsce takowe się pojawią. Po dojechaniu do lotniska zawracam i jeszcze raz przejeżdżam całą trasę, starając się ją zapamiętać. Gdy za 4 tygodnie wrócę do Berlina będzie ciemna noc, a szybkie dotarcie na dworzec kolejowy może okazać się bardzo ważne, by móc sprawnie wrócić do domu. Gdy ponownie jestem na lotnisku do odlotu pozostaje jeszcze 8 godzin. Strasznie "łamie" mnie spanie (przez ostatnie kilka nocy przygotowywałem się do podróży, a w pociągu również nie zmrużyłem oka), w związku z czym na trawce przed lotniskiem, w cieniu drzewa, ucinam sobie godzinną drzemkę. Tego było mi potrzeba, od razu umysł się rozjaśnił. Do odlotu coraz bliżej. Cały czas intensywnie myślę co zrobić z bagażem, którego mam naprawdę dużo. Bezpłatnie można liniami Icelandair przewieźć 20 kg + 5 kg bagażu podręcznego. Mój majdan waży dobrze ponad 40 kg, a do tego dochodzi jeszcze rower (20 kg). Jak to wszystko "przemycić" do samolotu, z czego ewentualnie zrezygnować i zostawić na lotnisku, czy będą ważyć rower? - takie pytania zaprzątają mi głowę. Ciężka próba przede mną. Raczej nie nastraja optymistycznie fakt, że za każdy kilogram nadbagażu trzeba zapłacić 7 "dolców", których po prostu nie mam. Godzinę przed rozpoczęciem odprawy poznaję bardzo miłą parę z Polski - Kasię Mijal z Giżycka i Radka Stoińskiego z Czerwieńska (serdeczne dzięki za pomoc i zasługi oddane polskiej turystyce rowerowej!), którzy lecą tym samym samolotem. Gawędzimy trochę, opowiadam im o atrakcjach wartych zobaczenia na Islandii. Ustawiamy się w kolejce do odprawy. Co chwilę chodzę patrzeć jak ona przebiega. Każdy z pasażerów kładzie bagaż na taśmę, a przed odprawiającą panią wyświetla się w okienku na ladzie jego waga, którą pani zapisuje na bilecie. Dwukrotnie zdarza się, że bagaż znacznie przekracza dopuszczalny limit i pasażerowie zmuszeni są do zrobienia dopłaty. Nie jest za dobrze! Gdy zbliża się nasza kolej zdarzył się cud - nagle wysiadły komputery. Długą chwilę musimy czekać aż awaria zostanie usunięta i wznowią odprawę. Ponieważ kolejka jest bardzo długa, a do odlotu pozostało już niewiele czasu, miła pani z obsługi musi się spieszyć. Radek kładzie swoje bagaże na taśmę. Pierwsza torba - 16,5 kg - pojechała; druga - 24 kg, leży na taśmie, ale obsługująca pani nie patrzy na wskazania wagi. Proszę szeptem Radka by wziął jedną sztukę mojego bagażu. Wykazuje się refleksem (jak przystało na zawodowego żołnierza) i moja sakwa ląduje na jego torbie. Waga "podskakuje" do 33 kg, ale w tym momencie pani przesuwa taśmę dalej. Jest dobrze! Druga część mojego bagażu spakowana do jednej torby waży 25 kg, ale spiesząca się pani znów nie patrzy na wagę. Informuję ją, że mam jeszcze rower, na co ona jedynie wydaje mi kwitek, prosząc bym go umieścił na rowerze. "Podróżnicze" szczęście i tym razem mnie nie opuściło. Idziemy razem do poczekalni. Przed wejściem musimy poddać się kontroli. Jako bagaż podręczny mam ze sobą jedną sakwę, do której zapakowałem jedzenie i najcięższe rzeczy (waży ponad 12 kg) oraz osobno reklamówkę z wszystkimi filmami foto. Sakwa przejeżdża przez rentgena, za nic w świecie nie chcę jednak oddać do prześwietlenia filmów. Nie przekonują mnie słowa celniczki, że filmom o czułości 100 promieniowanie nie szkodzi. Nie oddam i tyle! Proponuję nawet, że rozpakuję wszystkie filmy (60 sztuk), byle tylko postawić na swoim. W końcu kolega pani celnik prosi bym udał się z nim do innego pomieszczenia, gdzie specjalną, nie promieniującą maszyną, sprawdzają moje filmy. Z radością poddaję się temu zabiegowi. Szczęśliwy idę do poczekalni, gdzie są już moi znajomi. Czas oczekiwania na odlot umilamy sobie popijając zabrany przeze mnie na rozgrzewkę czterdziestoprocentowy krupnik - za szczęśliwe przejście przez odprawę, za powodzenie ekspedycji, za przychylność islandzkiej aury... (...)

Więcej można przeczytać i pooglądać na stronie Grupy Rowerowej GLOB.

javlist.net