Get Adobe Flash player

Historia pokazów na Wielkim Ekranie kinowym

2003.02.06 - Andy Patagońskie - Iwona i Jurek Maronowscy

Iwona i Jurek Maronowscy to jedni najbardziej popularnych prelegentów Klubu Podróży JAREMA. Z zamiłowania są podróżnikami - fotografami. W swoim dorobku mają już kilkadziesiąt pokazów slajdowych oraz prelekcji min w Muzeum Ziemi, Towarzystwie Eksploracyjnym, Muzeum Etnograficznym, które zawsze przyciągały szerokie rzesze widzów. Iwona i Jurek są też laureatami nagrody specjalnej na Ogólnopolskim Spotkaniu Organizatorów Turystyki Trampingowej - OSOTT`1999, w kategorii podróżniczych pokazów slajdowych. Największą ich pasją i ulubionym miejscem wypraw i podróży są wysokie, ośnieżone góry i lodowce. Andy Patagońskie, Góry Skaliste, Alpy, Karakorum, Himalaje - to min. te pasma górskie, po których już wędrowali i które fotografowali.

Relacja z podróży

Cześć!

Z Punta Arenas przyjechaliśmy stopem w 2 dni w góry Ziemi Ognistej Argentyńskiej. Spaliśmy 1 noc na plaży nad Atlantykiem. Byliśmy 8 dni na trekkingu na Ziemi Ognistej. Pogoda była kiepska więc 2 dni przeczekiwaliśmy, potem zasypał nas śnieg. Jest tu bardzo dziko. Widzieliśmy dużo zwierząt i tylko 1 człowieka - samotnego Niemca. Nie ma wogóle ścieżek - trzeba się przedzierać przez krzaki i dzikie dziewicze lasy. Góry wielkie i niesamowite, z lodowczykami, choć tylko 1500 m, ale doliny na poziomie morza. Dziś jesteśmy w Ushuai - bardzo fajne nadmorskie miasteczko. Dużo jachtów, góry tuż nad miastem. Jutro wyruszamy autostopem na północ do parku Los Glaciares pod Cerro Torre i Fitz Roy. Argentyna jest troszkę droższa od Chile, ale jest bardziej zachodnioeuropejsko. Autostop na razie idzie nam znakomicie.

Coihaique, Chile, 23 03 2000

Jesteśmy teraz w najbardziej mokrym miejscu w Ameryce Płd, na wybrzeżu Pacyfiku przy fiordach czylijskich. Od ostatniego listu z Ushuai wyjechaliśmy stopem i dotarliśmy po 5 dniach do Parku Los Glaciares w Argentynie. Najpierw obejrzeliśmy wielki lodowiec Perito Moreno, którego czoło lodowca wpadające do jeziora ma wysokość 55 metrów. Potem pojechaliśmy jeszcze 300 km na północ do miasteczka Chalten położonego u podnóża Cerro Torre i Fitz Roy. Są tu największe lodowce i góry południowej Patagonii. 6 dni byliśmy na trekkingu. 4 dni obserwowaliśmy Cerro Torre, aby zobaczyć go raz w nocy oraz przez 5 minut czwartego dnia ok 10 rano. Innymi razy był zawsze w chmurze, choć wokoło był tylko błękit nieba. Fitz Roy jest wyższy i ładniejszy od Cerro Torre, można bliżej podejść i był bezchmurny, więc zrobiliśmy piękne zdjęcia o wschodzie słońca. Lasy w Los Glaciares stały się już żółto-czerwone, choć było jeszcze ciepło.

Z Los Glaciares odbyliśmy najdłuższy przejazd autostopem ok. 2000 km. Po drodze chcieliśmy obejrzeć spetryfikowany las, lecz po 4 godzinach czekania przy braku ruchu drogowego zrezygnowaliśmy. Z końcem lutego skończyły się tu wakacje i dlatego nie ma ruchu turystycznego, jedynego do tej atrakcji turystycznej.

Poza tym stopowało nam się znakomicie.

Spędziliśmy piękna noc księżycową na wybrzeżu Atlantyku w namiocie obok miasta Caleta Olivia. Olbrzymie fale rozbijały się o klif.

Potem przez piękną Patagonię dojechaliśmy do granicy chilijskiej w Chile Chico i przepłynęliśmy promem przez jezioro Carrera (2,5 godziny a fale przelewały się nad statkiem, bo wiało pewnie ze 100 km na godz.

Następny tydzień poświęciliśmy na zwiedzenie masywu Cerro Castillo. Ta góra ma tylko 2690 m, ale jest to skupisko wieżyczek skalnych na wszystkich okolicznych masywach górskich. Mieliśmy piękną pogodę, co rzadkie w tym mokrym rejonie.

Przedwczoraj z gór wygonił nas śnieg. Dziś spaliśmy na kempingu 1000 m niżej i znów rano byliśmy zasypani śniegiem, choć rozbiliśmy się w lesie. Teraz jednak rozpogodziło się, jest słonecznie i dość ciepło. Pogoda więc jest bardzo zmienna, no i idzie jesien...

Dziś ruszamy na północ do Chaiten, potem promem na wyspę Chiloe, gdzie mamy odbyć trekking wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Potem może będzie internet gdzieś w Puerto Montt. Im dalej na północ, tym taniej i większa cywilizacja. Ceny niskie w Chile, tak jak w Polsce, z Argentyny musieliśmy uciekać, żeby nie wydawać za dużo pieniędzy. Oba kraje są równie przyjazne i ludzie są niezwykle życzliwi.

Jesteśmy bardzo zadowoleni, zdrowi i szczęśliwi i wydaje nam się, że nie zdążymy wrócić zbyt wcześnie z tej pięknej podróży, bo jest zbyt fajnie.

Castro, wyspa Chiloe, Chile 11.04.2000

Ostatnie 19 dni było najbardziej szokujące w naszej podroży. Od wyjazdu z Coihaique wjechaliśmy w niezwykły las deszczowy wiecznie zielony, w którym opady przekraczają 5000 mm rocznie. Niesamowita roślinność, najróżniejsze drzewa liściaste, bambusy, krzaki z pięknymi kwiatami i ogromne liście zwane uszy słonia oraz wielkie paprocie.

W ciągu 2 dni dotarliśmy drogą, zwaną Carretera Austral, a będącą żwirową drogą, przez Andy porośnięte lasem deszczowym do miasteczka Chaiten nad Pacyfikiem. Tu okazało się, że najbliższy prom odpływa za 2,5 dnia a innego połączenia nie ma, ponieważ brak jest mostów łączących tę część Chile z pozostałym lądem poprzez fiordy.

Początkowo niezadowoleni udaliśmy się na wymuszoną wycieczkę do lasu deszczowego. Okazało się tak wspaniale, że byliśmy zachwyceni. Przez cały dzień chodziliśmy z przewodnikiem po niezwykłej gęstwinie i ogladaliśmy dziką puszczę i wodospady.

Rosły tam też drzewa iglaste ALERCE ANDINO o wieku 2 do 3 tysięcy lat, obwodzie 15 metrów i wysokości 50 metrów. Las i podszycie było tak gęste, że te olbrzymie drzewa widać było dopiero z kilku metrów, gdy wyłaniały się nagle jako ściana z drewna sięgająca do nieba. Następnego dnia pojechaliśmy do gorących źródeł i cały dzień pławiliśmy się w wodzie o zapachu jajka i różnych temperaturach. Było dziko, dookoła las deszczowy i śpiew ptaków. Mieszka tu bardzo dużo kolibrów i innych dziwacznych gatunków. Cały dzień rozbrzmiewa niezwykły śpiew ptaków. Wieczorami rechoczą żaby.

Z Chaiten popłynęliśmy promem całą noc do Puerto Montt i korzystając z pięknej pogody, jak najszybciej udaliśmy się w kierunku wulkanu Puyehue. Zwykle pada na nim deszcz, a my przez 4 dni mieliśmy bezchmurną pogodę. Krater wulkanu to otchłań o średnicy 2 km wypełniona na dnie lodowczykiem. Ostatni raz wulkan ten wybuchł w 1961 roku. Dużo ciekawszy od samego wulkanu jest widok na 7 olbrzymich stożków wulkanicznych wokoło, w tym najwyższe ponad 3500 m npm. Obok wulkanu Puyehue rozpościera się niesamowity płaskowyż pokryty pumeksem. Gdzieniegdzie pola czarnej lawy. Rośliny nie zdążyły zakorzenić się na nim po ostatniej erupcji wulkanu. Tutaj były dzikie gorące źródła. I TO JAKIE!!!. Wielki strumień z wodospadami o temperaturze ok. 45 stopni !!! Zupełnie dziko, nawet brak ścieżki. Niebiańska kąpiel. Wokoło krajobraz jak na pustyni, tyle że wydmy nie z piasku lecz z pumeksu. Oczywiście namiot nad samym ciepłym strumieniem na trawce.

Dwie godziny marszu dalej były gejzery. I TO JAKIE!!!. Na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych w 4 małych dolinkach kilkadziesiąt stawów i stawików z bąblującą wodą, buchający dym, para wodna. Woda tryskała na wysokość do 2 metrów, w wielu miejscach para wodna przesłaniała cały świat, a wokoło fumarole, czyli syczace dziurki w ziemi, z których syczy para wodna, jak z gwizdka czajnika i osadzają się różne minerały z siarką na czele. Skały są więc niezwykle barwne wokoło. Wszystko oczywiście dzikie i w ciagu 3 godzin, gdy tam byliśmy nie było nikogo innego.

Z tego wulkanicznego krajobrazu pojechaliśmy nad Pacyfik na wyspę Chiloe do wioski Cucao i Parku Narodowego Chiloe. Nocleg na kempingu i daliśmy się namówić na Caballos, czyli 4 godzinną wycieczkę konną . Nigdy w życiu na koniach ani Iwona ani Jurek nie jeździliśmy, a tu taka okazja. Cena jak w Łomiankach w stadninie koni, a przejażdżka z przewodnikiem po plaży nad Pacyfikiem i po lesie deszczowym poprzez jezioro i rzeki.

W jednym miejscu było tak głęboko, że koń miał brzuch w wodzie a nam nalało się do butów. Na plaży uprawialiśmy galop. Tzn. Jurek prawie spadł z konia, a koń Iwony pomaszerował dostojnie w przeciwnym kierunku, bo widocznie bał się bałwanów na Pacyfiku. W każdym razie już wiemy jak się jeździ konno.

Następnie poszliśmy na 4 dni na trekking wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Pacyfik jest tak olbrzymi, produkuje tak wielkie fale, straszliwie huczy, że Iwona nie mogła spać ze strachu w nocy. Pierwszego dnia szliśmy po szerokiej plaży zbierając ciekawe muszle i obserwując kraby i wielometrowej wielkości porosty przyniesione przez fale. W nocy rozbiliśmy się na plaży w niewielkiej zatoczce otoczonej klifami. Co kilka lub kilkanaście sekund było głuche, głośne uderzenie olbrzymiej fali. Aż strach spać.

Cały następny dzień szliśmy przez gęsty i dziki las deszczowy po ruinach ścieżki, wybudowanej kilkanaście lub dwadzieścia kilka lat temu i obecnie prawie całkowicie zarośniętej, do niewielkiej zatoczki otoczonej zupełnie dzikim kilkusetletnim lasem. Tutaj znaleźliśmy malutkie trawiaste miejsce na szczycie przyladka, 30 metrów nad oceanem i z widokiem 360 stopni, 220 stopni z tego na ocean i wielkie rozbijające się o klif fale.

Następna noc była jeszcze lepsza. Rozbiliśmy się na punkcie widokowym. Jak zwykle w takich miejscach, w nocy rozszalał się sztorm. Oczywiście noc nie przespana ze strachu. Trudno było rozmawiać ze soba, taki strasznie głośny był huk oceanu. Fale były tak wielkie, że na przybrzeżnych skałach rozbijały się wznosząc kropelki wody na wysokość kilkunastu metrów. Przeżycie niezapomniane. Z wielką ulgą wróciliśmy wgłąb lądu.

Teraz jesteśmy w miejscowości Castro i po tych przeżyciach od 4 dni odsypiamy w hoteliku z widokiem na zatoczkę Pacyfiku, jakże inną i spokojną od otwartego morza! Na zatoczce od 2 dni cumuje jacht, na którym powiewa flaga kanadyjska i polska. Ciekawe kto to jest. Od opuszczenia polskiej ambasady w Santiago nie spotkaliśmy żadnego Polaka.

Relaks, odpoczynek, spanie, jedzenie i zwiedzanie miasta, i okolicznych miasteczek. A jest co zwiedzać. Wyspa Chiloe ma niezwykłą drewnianą architekturę. Domy pokryte gontem i przepiękne drewniane kościoły. Najciekawsza wydała nam się katedra w Castro, ogromna jak Katedra Św. Jana w Warszawie, ale cała z drewna!!! Inne kościoły są mniejsze, ale za to mają bardzo dużo ciekawych drewnianych detali.

Popłynęliśmy, też wczoraj, na sąsiednią wysepkę Quinchao, na której jest najbardziej zabytkowe miasteczko o nazwie Achao. Achao to miasteczko przesiadkowe dla archipelagu 10 wysp. Najbardziej ruchliwy port morski jaki w życiu widzieliśmy ze stateczkami, które co chwila odpływają, a inne przypływają. Cały ten ruch przesuwa się w gorę i dół molo wraz z przypływem i odpływem morza.

Jutro jedziemy na północ do miasta Temuco i miasteczka Pucon. Nad Pucon wznosi się wulkan Villarica 2800 metrów, jedyny czynny wulkan, na który można wejść. W głębi krateru jest podobno ciekła różowa lawa, a nocą wulkan daje różową poświatę. Spróbujemy na niego wejść. Na koniec chcieliśmy napisać jakich ludzi spotykamy. Najwięcej podróżników jest z Niemiec, Holandii i Izraela. Dla Izraelitow jest to ulubione miejsce na ziemi. Przyjeżdżają tu na kilka miesięcy, a nawet rok. Spotkaliśmy księgową ze Szwajcarii na 6 miesięcznym bezrobociu, która mówi, że we wrześniu poszuka pracy i na pewno znajdzie, bo w Szwajcarii niedobór księgowych, a wogóle to bardzo dużo księgowych i informatyków podróżuje, bo łatwo o prace. Dużo ludzi po studiach, którzy popracowali kilka miesięcy i podróżują przez rok. Nie spotkaliśmy nikogo, kto miałby mniej niż 6 tygodni w podroży. Przeciętna podróż trwa 4 do 6 miesięcy , więc nie czujemy się osamotnieni.

Wszędzie, gdzie przyjeżdżamy, jesteśmy albo pierwszymi Polakami, albo byli jacyś Polacy kiedyś z raz. Np. w Punta Arenas w naszym hoteliku kiedyś nocował jeden Polak, który miał wąsy i wyglądał jak Lech Wałęsa. Gospodyni dziwiła się, że Jurek jest zupełnie niepodobny do Lecha Wałęsy...

Znani Polacy to Lech Wałęsa, Papież i w Argentynie Grzegorz Lato.

Pucon, Chile 14.04.2000

Jesteśmy teraz w miasteczku Pucon u podnóża wulkanu Villarica. Wulkan wznosi się bezpośrednio nad miasteczkiem na wysokości 2800 m (Pucon leży na 300 m npm). Wulkan bez przerwy wydziela chmurę szarego dymu. Jest to najbardziej niesamowity wulkan w Chile. Wynajęliśmy przewodnika z agencji, który ma nas zaprowadzić na krater, jak tylko będzie dobra pogoda. Będziemy wtedy mogli zobaczyć bulgoczącą lawę w środku. Będziemy zaopatrzeni w maski gazowe, raki, czekany (wynajęcie oficjalnego przewodnika jest obowiązkowym wymogiem Parku Narodowego, inaczej nie wpuszcza na górę).

Dziś stawiliśmy się już pierwszy raz o 7.30 rano, aby się wspinać, jednak wulkan był w chmurze i przewodnik odradził. Po południu rzeczywiście się rozpadało. My zastępczo poszliśmy na wycieczkę na jego wschodnie stoki obserwując warstwy popiołów wulkanicznych, pumeksu i lawy oraz sam wierzchołek w pióropuszu dymu, gdy na chwilę wyłonił się z chmury. Wulkan ostatni raz wybuchł w sposób poważny w 1971 roku, kiedy zniszczył jedną wioskę i omal nie zalał lawą Pucon. W 1984 była mniejsza erupcja, gdy lawa płynęła po jego zboczach.

Śpimy na niedrogiej kwaterze i oczekujemy na poprawę pogody.

Pucon, Chile 21.04.2000 - VILLARICA ZDOBYTA!!!

Wejście na wulkan okazało się łatwiejsze niż przypuszczaliśmy. Przewodnik wprowadził naszą ośmioosobową Amerykańsko-Japońsko-Polską grupę w ciągu 4,5 godziny na szczyt. Poza nami było jeszcze kilkanaście innych grup - łącznie tego dnia pewnie ze sto osób!!!

W trakcie zbliżania się do szczytu słychać było niesamowite dudnienie w nieregularnych odstępach, podobne do trzęsienia ziemi. Po chwili po takim dudnieniu nad kraterem unosił się wielki kłąb dymu. Okazało się, że mieliśmy szczęście i wulkan był wyjątkowo aktywny w tym momencie. Po wyjściu na brzeg krateru okazało się, że na jego dnie jest dziura do środka ziemi o niezbyt pokaźnych rozmiarach, oceniamy ją na 7x4 metra. Wnętrze dziury jest z brzegu rozgrzane do czerwoności, a im głębiej, tym bardziej białe. Co pewien nieregularny czas z tej dziury z ogromnym hukiem i siłą wypada coś pod ciśnieniem. Może to być gorący gaz, co zdarza się najczęściej, może być słup ognia o wysokości 30 metrów, a może być też lawa w formie pryskających, rozgrzanych do białości i czerwoności kamieni. Lawa jest najbardziej spektakularna. Tylko dwukrotnie w trakcie 1 godziny, którą spędziliśmy na szczycie prysnęło lawą. Lawa wyskoczyła na 30-40 metrów w górę i rozbryzła się po całym kraterze. Krater ma ok. 100 metrów głębokości i 300 metrów średnicy, więc żaden kawałek lawy nie doleciał do jego krawędzi, jednak wszyscy uciekli w popłochu, zakładając w biegu maski gazowe i mało kto poza Jurkiem wrócił, aby dalej robić zdjęcia. Wrażenia z krateru czynnego wulkanu są praktycznie nie do opisania, a podejrzewamy że nawet slajdy nie oddadzą w pełni tego zjawiska.

Następnego dnia była wyjątkowa pogoda, zupełnie jak w środku lata, więc pospiesznie wybraliśmy się na 4-dniowy trekking po wulkanicznych płaskowyżach od Wulkanu Villarica do dużo wyższego, choć wygasłego, wulkanu Lanin 3770 m na granicy z Argentyną.

Przez 4 dni była przepiękna ciepła i słoneczna pogoda, tzn. byliśmy ponad chmurami, ponieważ w dolinie utrzymywała się jesienna niska chmura. Wędrowaliśmy wiele godzin po niezwykłych, olbrzymich polach lawy, oglądaliśmy wygasłe stożki wulkaniczne i kratery. Podziwialiśmy jezioro o wodzie koloru różowego i podeszliśmy do stop wulkanu Lanin, który pokryty jest lodową czapą. Teraz wróciliśmy na jedną noc do Pucon. Jutro wybieramy się autostopem do Santiago. Potem pojedziemy obejrzeć południową ścianę Aconcagua w Argentynie i dalej na północ Chile na pustynie Atacama.

Iquique, 06.05.2000

Po Pucon dojechaliśmy autobusem do Santiago. Po Santiago pojechaliśmy pod Aconcague do Argentyny. Okazało się, że jest poza sezonem i nie ma już na szczęście żadnych opłat, ani zresztą żadnych innych trekkersów. Weszliśmy w 2 dni przy słonecznej pogodzie do stóp góry do Plaza Francia na 4200 m. Wielka ściana Aconcaguy wznosi się 2700 metrów w pionie od tego miejsca i bardzo przypomina Himalaje, a raczej Karakorum, pokryta lodowcami, a wokoło mniejsze suche góry. Okolice Aconcaguy nie mają żadnego lasu, tylko stepy i suche rośliny kolczaste. Z Aconcaguy schodzi dość duży lodowiec o długości kilku kilometrów z dużą ilością szczelin. Od 4000 metrów wszystko pokryte było już śniegiem. W nocy był duży mróz, w dzień temperatura tylko na godzinę czy dwie była po południu powyżej zera w słońcu. Były porywy silnego wiatru. Trzeciego dnia załamała się pogoda i w zadymce śnieżnej uciekaliśmy na dół do drogi. Kilka godzin później byliśmy w ciepłym śródziemnomorskim klimacie nad Pacyfikiem, znów w Chile. Aconcagua była najbardziej wysokogórskim przeżyciem naszej podróży. Podjęliśmy ostatnie i największe przedsięwzięcie autostopem 2000 km na północ przez pustynię Atacama. Po 5 dniach oto jesteśmy w Iquique na północnym krańcu Chile.

Atacama z początku była porośnięta niewielkimi krzakami kolczastymi, jednak przez środkowe 700 km w okolicach Antofagasty nie rosło wogóle nic, nawet najmniejsza trawka ani krzaczek ani kaktus. Droga jest przepiękna po górach wchodzących stromo do oceanu. Czasem góry są tak suche, że nie mają już skał tylko wyglądają jak wielka wydma. Co kilkadziesiąt-kilkaset kilometrów niewielkie mieścinki przy kopalniach.

Jutro jedziemy już autobusem do Arica i dalej do Tacna w Peru. Pojutrze do Arequipa. Potem pociągiem do Cusco i trekking pod Machu Picchu. Nie wiemy jak będzie w Peru z internetem, więc prosimy się nie denerwować, gdyby brakło maili od nas. Na pewno w La Paz w Boliwii jest internet, a jedziemy tam prosto z Machu Picchu.

Arequipa, Peru, 9.05.2000

Peru nie takie straszne jak myśleliśmy. Oczekiwaliśmy, że znacznie więcej będzie tu biedy, kiepskie autobusy i hotele, kiepskie drogi, brak porządnych produktów zagranicznych w sklepach, a to wszystko po doświadczeniach przejazdu z Hiszpanii do Maroka przed kilku laty. Zaopatrzyliśmy się więc w niezbędne produkty, jak muesli, filmy slajdowe itd. A tu niespodzianka. Najpierw po przekroczeniu granicy w Tacna wsiedliśmy do najbardziej luksusowego autobusu jakim w życiu jechaliśmy - najnowszy model Volvo z 4 telewizorami, na których cały czas leciały filmy z Hollywood w wersji oryginalnej z napisami po hiszpańsku. Przejechaliśmy 380 km do Arequipy za ok. 15 złotych.... Droga asfaltowa, szeroka, wijąca się serpentynami wśród suchych pustynnych gór lub prosta jak strzała po płaskowyżu. Brak roślinności lub miejscami niewielkie trawki, lecz krajobraz przepiękny, wszystko w kolorach żółtym i pomarańczowym. Co kilkadziesiąt kilometrów rzeka płynąca w kanionie, wzdłuż rzek roślinność zielonych oaz, osady, pola uprawne. Gdzieś w górach wysoko już musi być mokro, dzięki czemu rzeki są obfite w wodę.

Dojechaliśmy do Arequipy. To dwumilionowe miasto, największe po stolicy Peru - Limie. Dzisiaj cały dzień wędrowaliśmy uliczkami starej, kolonialnej części miasta. Przepiękne kamienne kościoły, uliczki wybrukowane kamieniem, dziedzińce z fontannami i arkadami oraz drzewami. Miejscowy uniwersytet tak piękny, że chciałoby się postudiować. Ładnie utrzymane place miejskie z palmami i kwiecistymi krzewami, czysto, schludnie. W starych wnętrzach całe multum kawiarenek i restauracyjek. Ceny przystępne. Bardzo wiele sklepików i bazarów z wyrobami artystycznymi. Można dostać oczopląsów. Nie wiemy jeszcze co kupić.

Nad miastem wznoszą się dwa wulkany o wysokościach 5800 i 6000 m npm, których wierzchołki pokryte są wiecznym śniegiem. Patrząc z głównego placu ich szczyty wznoszą się ponad katedrą. Niezwykły widok.

Arequipa lezy na wysokości 2380 m npm, więc przewyższenie jest niezłe. Ta wysokość i suche powietrze daje w rezultacie bardzo ostre, gorące słońce w dzień, chłodne wieczory i zimne noce. Jeszcze jedna zaleta Peru, to kawiarenki internetowe za jedyne 4 zł za godzinę. W Chile najtaniej było 8 zł za godzinę. Wielki wybór hotelików. My mieszkamy w kompletnym luksusie - hotel 2 gwiazdkowy za 20 zł od osoby.

Peru jest wspaniale i nas bardzo pozytywnie zaskoczyło. Ludzie bardzo sympatyczni. Czujemy się tu jak w Nepalu. Jedyne co zakłóca tę niezwykłą atmosferę, to ciągłe ostrzeżenia przed złodziejami.

Cały jutrzejszy dzień będziemy zwiedzać dalej Arequipę i odpoczywać po naszych 2000 km autostopem przez pustynię Atacama. Pojutrze wsiadamy do autobusu do Cuzco o 7 rano. Autobus ten ma jechać 12 godzin, po drodze pokonując przełęcz 4700m npm!!! Chyba będzie fajnie!!! Dawniej jeździło się do Cuzco pociągiem, 22 godziny, jednak ostatnio znacznie poprawiona została droga i obecnie autobus jest szybszy i być może wygodniejszy.

Cuzco, Peru 13.05.2000

Autobus z Arequipy do Cuzco pędził jak szalony, pokonywał czterotysięczne przełęcze bez zwalniania i wszystkich wyprzedzał. Jechał 10 godzin i 45 minut z jedną przerwą 20 minut na posiłek i przyjechał o 1.15 godziny przed planowym rozkładem. Droga wznosiła się najpierw wśród kaktusów półpustyni, a potem po płaskowyżach Altiplano. Prawie cała trasa wznosiła się na wysokości ponad 4000 m npm. Wokół widać było 5-cio i 6-cio tysięczne wulkany pokryte śniegiem. Inne, mniejsze góry porośnięte trawami jak Bieszczadzkie połoniny. Wokoło pasły się Lamy i Alpaki. Wioski gliniane kryte słomą. Jeziora z ptactwem. Na najwyższej przełęczy (4700 m) trudno było oddychać. Mieliśmy ze 2 razy szybszy oddech, ale żadnych innych objawów choroby wysokościowej.

Pod koniec trasy zjechaliśmy stromo w dolinę porośniętą lasem już w dorzeczu Amazonki. Budynki z cegły glinianej i kamienia kryte czerwoną dachówką. Bardzo ciekawe kościoły. Ludzie ubrani kolorowo, panie w kapeluszach z 2 długimi warkoczami w falbaniastych spódnicach. Cuzco to najbardziej turystyczne miasto Ameryki Płd. Trudno tu zrobić zdjęcie ulicy, żeby nie było obcokrajowca w kadrze. Zabytki prawie wszędzie. Praktycznie wszystko jest zabytkowe. Podmurówki z kamienia pamiętają Inków. Piękne balkony, wszystko rzeźbione, kościoły kamienne na każdym kroku zabytki klasy 0. Sklepiki ze sztuką i pamiątkami, kawiarenki, restauracje, hoteliki do wyboru. Muzyka peruwiańska na żywo w wielu knajpach. Przed knajpami kelner z menu zaprasza i zachwala. Na ulicach indianki w ludowych strojach z lamami pozują do zdjęć za opłatą. W sklepikach obowiązkowe targowanie się. Od 2 dni zwiedzamy miasto i oglądamy sklepy z pamiątkami, aby zakupić prezenty.

Nad miastem wzgórza, praktycznie dolina jest tak wąska, że miasto wchodzi na wzgórza ze wszystkich stron. Atmosfera i krajobrazy przypominają nam Kathmandu w Nepalu. Nad wszystkim w nocy góruje oświetlony Chrystus z rozłożonymi rękami z najwyższego wzgórza, jak w Rio de Janeiro.

Wokoło Cuzco jest pełno ruin Inków, lecz ich zwiedzenie pozostawimy na po Machu Picchu. Na razie zwiedziliśmy muzeum historii Inków i jesteśmy bardziej oświeceni co do ich kultury. Jutro o 7.45 wyjeżdżamy pociągiem do stacyjki zwanej km 88, skąd będziemy szli przez góry wśród dżungli, ruin Inków i po wybrukowanej drodze Inków aż do Machu Picchu w ciągu 4 dni. To będzie nasz jedyny trekking w Peru.

Machu Picchu, 18.05.2000

Pociąg z Cuzco jedzie najpierw zmieniając kierunek jazdy 6 razy i wyjeżdżając przez przełęcz do głębokiej doliny rzeki Urubamba. Dolina w 3 godzinie jazdy staje się niezwykle wąska. Pociąg przejeżdża przez tunele. Nie ma tu drogi samochodowej. Ponad rwąca rzeką wznoszą się dwutysięczne, prawie pionowe ściany porośnięte dżungla amazońska.

Dojechaliśmy do stacyjki Km 88 tj. w odległości 88 km od Cuzco i rozpoczęliśmy trekking z wysokości 2500m npm. Musieliśmy zapłacić 17 USD za wstęp. Po godzinie marszu były ruiny pierwszej wioski Inków. Wspaniałe ściany z kamienia, wszystko znakomicie zachowane. Na budynkach tylko brak dachów, tarasy dawnych pól uprawnych. Niektóre z wielkich okolicznych szczytów były kiedyś zamienione w tarasy uprawne aż do szczytów. Teraz wydaje się nieprawdopodobne, że tu wszędzie uprawiano ziemie i mieszkali tu ludzie, wśród tak stromych gór. Następnie ścieżka wspinała się na 4200 m na przełęcz. Osiągnęliśmy ją 2 dnia marszu. Przez przełęcz prowadzi ścieżka zbudowana przez Inków. Znakomicie wyprofilowana, wchodziło się prawie bez wysiłku. Jedyne bardziej strome miejsca to schody, więc męczyły się nogi. Poza tym duża wysokość i rzadkie powietrze.

Trzeciego dnia ścieżka stała się jeszcze doskonalsza, cała wyłożona kamieniami z wygładzona powierzchnia. W 2 miejscach tunele. Tego dnia były 2 obiekty zabytkowe. Ruiny twierdz wspaniale położonych na wielkich wysokościach nad przepaścią schodzącą stromymi pionowymi kilkusetmetrowymi ścianami do dna doliny.

Ścieżka o szerokości 1,5 do 2 metrów wspaniale krążyła po pionowych zboczach górskich pokonując 2 kolejne przełęcze o wysokości 4000 m npm. Wokoło krążyły chmury. W dali widać było śnieżne szczyty, a na północnym wschodzie po horyzont dżungla amazońska.

Ostatnią noc spaliśmy na przełęczy 4000m npm. 4 dzień to zejście przez 2 kompleksy ruin schodami Inków na 2500m do samego Machu Picchu. Miasto jest tak wspaniale ukryte, że nie widac go dopóki nie przejdzie się przez bramę wejściową na niewielkiej przełączce. Wszędzie wokoło olbrzymie góry, dżungla i tak strome ściany, że nikt niepowołany i niezauważony nie może się do miasta zbliżyć. Machu Picchu robi olbrzymie wrażenie. Jest wspaniale. Bardzo tajemnicze. Jest dużo dziwnych obiektów, jak jakieś kamienie ofiarne, zakamarki, wieże, podziemne przejścia, labirynty budynków, ruiny czegoś zbudowanego z dużo wspanialej ociosanych i dopasowanych kamieni, prawdopodobnie świątyń.

Machu Picchu było szczególnie fenomenalne o zachodzie słońca, gdy wszyscy turyści już sobie odjechali. My siedzieliśmy do końca...

Teraz wróciliśmy do Cuzco. Jutro zwiedzimy okoliczne ruiny, zakupimy pamiątki i jedziemy do Boliwii. W Peru 28 maja są wybory prezydenckie, więc trzeba uciekać, bo może być zadyma.

PS. Zgodnie z prośbą przekazujemy informacje praktyczne o kosztach dotarcia do Machu Picchu. 1. pociąg Cuzco-Km88, gdzie zaczyna się trekking do Machu Picchu 4,5 USD od osoby 2. wstęp na trekking 4 dniowy 17 USD, w tym zawarty juz wstęp do Machu Picchu. (Jeżeli ktoś nie chce chodzić po górach, to może pojechać do samego Machu Picchu pociągiem za 4,5 USD i wziąć autobusik za kolejne 4 USD do samych ruin i zapłacić wstęp do samych ruin 10 USD. Powrót w ten sam sposob.

czyli trekking to łącznie USD 4,5+17+4+4,5 = 30 USD. My oszczędziliśmy na busiku z ruin do stacji kolejowej włażąc na zapchaną ciężarówkę dla miejscowych za 50 centów zamiast płacić 4 USD. Trzeba wykazać się wytrwałością, bo ciężarówka niezbyt chce zabierać obcokrajowców.

Bez trekkingu cena to USD 4,5+4+10+4+4,5 = 27 USD.góra strony

Copacabana, Boliwia, 21.05.2000

Jeszcze o Machu Picchu. Pierwszy raz od wyjazdu z Polski zobaczyliśmy na północnym niebie nad horyzontem Wielki Wóz! Wskazywał na gwiazdę polarną, niestety poniżej horyzontu. Na południu był równocześnie Krzyż Południa. Poczuliśmy się bliżej domu. Znad Titicaci już Wielkiego Wozu nie widać. Znów jesteśmy bardziej na południu.

Ostatnią noc w Cuzco spędziliśmy wraz z naszymi przyjaciółmi z Izraela (których poznaliśmy jeszcze w Patagonii Argentyńskiej, gdy nie chciał ich nikt zabrać autostopem, bo było ich za dużo i sami faceci...) na dyskotekach. Okazuje się, że dyskoteki w Cusco są dużo fajniejsze niż w Polsce, zabawa trwa do białego rana i nikt się nie upija. Wszyscy miejscowi potrafią tańczyć sambę. Sceneria dyskoteki we wzorach Nazca i Machu Picchu, indiańskich bogów i szamanów. Tańczyliśmy do 3.30 nad ranem, po czym o 7.45 mieliśmy autobus.

Tym razem nie było tak kolorowo. Kupiliśmy bilet na jedną z tańszych linii. Po 3 godz jazdy reperowali silnik 2 godziny. Potem jechał 1,5 godz. Potem czekaliśmy 2 godziny aż naprawią silnik - w szczerym polu na wysokości 4200 m npm, na altiplano z widokiem na śnieżne szczyty. Potem złapaliśmy wypełnione kombi i dojechaliśmy w bagażniku do najbliższej wioski, skąd był lokalny, rozgruchotany autobus. Noc spędziliśmy w miasteczku 44km wcześniej niż zamierzaliśmy, bo minęło już 12 godzin i zrobiło się ciemno. (A mieliśmy jechać tylko 6,5 godz. autobusem do celu). Do tego wszystkiego strasznie chciało nam się spać po dyskotece.

Dziś korzystając z 4 kolejnych lokalnych środków transportu dotarliśmy do Boliwii. Jesteśmy nad jeziorem Titicaca. Jezioro jest ciemno niebieskie i nie widać drugiego brzegu, bo za daleko. Wokół pola uprawne i pagórkowate stepy. W dali śnieżne szczyty Cordilliera Real. Jutro będziemy zmierzać w ich kierunku.

Pierwsze wrażenia z Boliwii wskazują, że jest najbiedniejszą z dotychczas odwiedzonych krajów, za to kobiety chodzą w pięknych ludowych strojach i nie ma naganiaczy do hoteli, autobusów itd. Pamiątki można kupić, lecz nikt do tego nie namawia, przeciwieństwo Peru. To dopiero wrażenia z pierwszych godzin w Boliwii

La Paz, Boliwia, 29.05.2000

W Copacabanie, w której obok katedry jest kaplica świeczek Matki Boskiej patronki Boliwii, ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że pielgrzymi modlą się o sprawy bardzo materialistyczne. Na bazarze kupują modele samochodów, domów i banknotów dolarowych i składają je w ofierze Maryi z nadzieją, że otrzymają prawdziwe. Podobno pochodzi to od kultu pewnego boga Inków, który tego typu prośby spełniał do końca roku kalendarzowego. Rysunki domów i samochodów są też na ścianach kaplicy zrobione woskiem ze świeczek, które w dużych ilościach są zapalane.

Nad Copacabaną jest wzgórze z drogą krzyżową. Na szczycie fenomenalny widok na jezioro Titicaca z wyspą Słońca, gdzie urodzili się pierwsi Inkowie. Stragany z modelami domów, samochodów i banknotów dolarowych.

Z Copacabany pojechaliśmy do miasteczka Sorata, u stóp Cordiliera Real. Sorata leży na 2700m npm, nad nią górują szczyty 6300 i 6400 m. Samo miasteczko to niszczejące budynki kolonialne z pięknymi ogrodami, dziedzińcami, balkonami, rzeźbieniami. Niektóre budynki są odnowione, szczególnie te, które są obecnie hotelami. Na środku miasta rynek porośnięty palmami. Dookoła góry, wioski na stromych zboczach, pola uprawne (kukurydza i pszenica).

W miasteczku najlepsza restauracyjka podaje polski barszcz, jako że dziadek właścicieli był Polakiem a właściciele nazywają się Resznikowscy. Polskiego nie znają.

Sorata, leżąc tylko na wysokości 2700m npm była dla nas znakomitym miejscem do odpoczynku, w przeciwieństwie do zimnego Altiplano, gdzie na 4000m jest ostre słońce, zimne powietrze i dostaje się zadyszki od wysokości.

Z Soraty poszliśmy na 3 dniowy trekking do stóp śnieżnych gór. Było tak dużo ścieżek wśród pól i wiosek, że wszyscy poza nami wybierali się z przewodnikiem. My kluczyliśmy, błądziliśmy, ale do celu w końcu trafiliśmy. Nocowaliśmy na przełęczy położonej na wysokości 4400m npm z widokiem na szczyty Illampu 6300m i Ancohuma 6400m na wyciągnięcie ręki.

Widzieliśmy też jezioro Chillata, piękne zielone, a w pobliżu ruiny cmentarza przedinkowskiej kultury Mollu, kompas wskazywał dewiacje 90 stopni. Ciekawe zjawisko. Na halach pasły się lamy, owce, kozy, byki i krowy. Najfajniejsze były lamy. Mają przepiękne długie rzęsy i wysmukłe szyje.

Wczoraj przyjechaliśmy autobusem do La Paz. Stolica Boliwii zszokowała nas. Położona w wąwozie, w momencie jak się zjeżdża z Altiplano, płaskowyżu o wysokości 4000m, gdzie są tylko gliniane chałupki wiosek, i nagle na dnie wąwozu kilkaset metrów niżej wielkie miasto, z wieżowcami, szerokimi ulicami, korkami na ulicach. Centrum wygląda nowocześnie. Banki, sklepy, restauracje, kina, pełno bankomatów itp. Siedziby znajomych firm i linii lotniczych. Nad tym wszystkim góruje śnieżny Illimani 6400m.

Wszystkie ulice prowadzą albo pod górę albo z górki. Nasz hotelik, położony dość wysoko, ze 100m ponad centrum, powoduje że do centrum miasta schodzi się łatwo, powroty są dużo trudniejsze.

Ludzie mieszkający w Boliwii są zupełnie niepodobni charakterologicznie do pozostałych mieszkańców Ameryki Południowej. W sklepach często nie ma sprzedawcy, bo za mały ruch. Jak się za długo wybiera towar, to zamiast zachęcać do zakupu denerwują się i obrażają, często nawet odchodzą. Przy próbie targowania się, wolą nie sprzedać niż obniżyć cenę. Podczas trekkingu kobiety rzadko odpowiadały na pozdrowienia, wydawały się być obojętne. Jedynie dzieci uśmiechały się, prosiły o długopis lub chleb.

Zarówno w wioskach jak i w La Paz kobiety chodzą w ludowych strojach i pięknych kapeluszach. Teraz wybieramy się na 5-dniowy trekking ścieżką Inków przez Cordiliera Real schodzącą do amazońskiej dżungli. Chcemy tez zwiedzić ruiny Tiachuanaco, stolicy przedinkowskiej cywilizacji w pobliżu La Paz.

La Paz, 07.06.2000

Właśnie wróciliśmy z ostatniego, jedenastego trekkingu na naszej wyprawie. Ale jaki to był trekking!!!

Wybraliśmy się na niego nie z mapa, lecz z kartką papieru, na której przerysowaliśmy mapę w agencji trekkingowej w La Paz, gdyż mapy nie mogliśmy nigdzie kupić, a agencja nie chciała zgodzić się na jej skserowanie.

Najpierw pojechaliśmy 6 godzin autobusem z La Paz do wioski Chunavi na wschodnich, amazońskich zboczach Cordilliera Real, u stop szczytu Illimani 6400m. Okazało się, że tutaj, jak to w Amazonii, od 48 godzin leje deszcz! Było to dla nas całkowite zaskoczenie, bo w La Paz świeciło cały czas słońce. Autobus wysadził nas ok. 1 km przed wioska, ponieważ droga dalej była zbyt błotnista i zakopał się inny pojazd blokując całą drogę.

W strugach ulewnego deszczu dotarliśmy do wioski, i zaczęliśmy pytać mieszkańców o nocleg. Szybko znalazła się bardzo ludowo wyglądająca Indianka, która z radością wynajęła nam swoją chałupę. Tak oto zasmakowaliśmy agroturystyki w wydaniu boliwijskim.

Chata była gliniana. Dach miała z murawy, przeciekała w 5 miejscach, lecz nad łóżkiem była szczelna. Pod cieknącymi 5 miejscami były podstawione kubki i garnki. Podłoga to klepisko. Przed budynkiem mieliśmy zagrodę z chrumchającą świnią. Deszcz padał non stop całą noc. Nad ranem rozpogodziło się trochę. Wiejskie dzieci przyszły nas obejrzeć o 6 rano. O 8 przyszła Indianka, zainkasowała należność - ok. 7 złotych i poszła pracować na pole.

Kiedy chmury się rozeszły, okazało się, że bezpośrednio nad wioską stoją 2 szczyty: Illimani 6400m i Mururata 5900m npm. Niesamowite wrażenie. Ruszyliśmy na szlak, jednak po 2 godz. znów zaczął padać deszcz i zrobiła się chmura. Wspięliśmy się na niewielki wzgórek (ok. 4000m) z trawiastym szczytem i rozbiliśmy namiot. Najpierw namiot doszczętnie zmoczył deszcz, a potem złapał taki mróz, że z namiotu zrobiła się twarda skorupa jak igloo, a my przeżyliśmy najzimniejszą noc od 5 miesięcy.

Szczęśliwie rano była piękna pogoda, więc ruszyliśmy. Przez kolejne dwa dni szliśmy ścieżką zbudowaną przez Inków wśród pięknych bezludnych hal. Nad nami krążyły kondory. Ścieżka Inków była może mniej doskonała niż ta koło Machu Picchu, lecz też miała schody, murki, odprowadzenia wody, kamienne mostki i była wyłożona kamieniami. To co niezwykłe, to fakt, że była kompletnie nie używana, miejscami zarośnięta trawą lub krzaczkami. Zupełnie jak spacer po zaginionym świecie. W pewnym miejscu, na rozleglej hali, 3 inne ścieżki Inków krzyżowały się z naszą. Każda prowadziła w inną dolinę. Kiedyś te tereny musiały być zasiedlone przez Indian. Jeszcze jedna ścieżka, fenomenalnie zbudowana, szeroka i wyłożona kamieniami odchodziła od naszej, była całkowicie nie używana, zarośnięta i niknęła niżej w dziewiczym lesie amazońskim. Byliśmy zafascynowani.

Drugą noc spędziliśmy na kolejnym szczycie górskim 4200m npm, z widokiem na bezkresne lasy Amazonii. Cudowny zachód słońca nad morzem chmur, i cudowny wschód słońca, które wyłoniło się znad mglistych lasów Amazonii. Potem cały dzień marszu prawie poziomą ścieżka, trawersem po grani lub w jej pobliżu. Cały czas przestrzeń, a w dole głębokie, zalesione wąwozy, wzgórza i brak śladów ludzi, poza naszą ścieżka Inków.

To było piękne. W końcu grzbiet górski, którym wędrowaliśmy, który dotąd pokrywały hale, obniżył się i wszedł w las. Tu nocowaliśmy nad strumieniem na wysokości 3200m npm, a towarzyszyły nam odgłosy dżungli.

Trzeciego dnia musieliśmy zejść 1500m w dół, do małego miasteczka Chulumani. TO DOPIERO BYŁO PRZEŻYCIE! Przez 7 godzin wędrowaliśmy zarośniętą ścieżką Inków, która zakosami, wąwozami, półkami skalnymi prowadziła przez dzikie ostępy puszczy amazońskiej. Przepiękne kolorowe ptaki, niestety nie do sfotografowania, śpiew ptaków, różne inne dziwne odgłosy, zatrzęsienie kwiatów, omszałe drzewa. Paprocie drzewiaste ok. 5 metrów wysokie. Najdziwniejsze rośliny. Bambusy najbardziej nam dokuczyły, bo najszybciej zarastają ścieżkę. Musieliśmy przejść przez setki albo i więcej pajęczyn. Atakowały nas dziwne muchy. Widzieliśmy pijawki. Ścieżka pomimo, że od 2 dni nie padało była wilgotna i śliska. Kamienie Inków omszałe. Robota Inków była mocno zarośnięta, ale podziwialiśmy w wielu miejscach kamienne murki-nasypy nawet 3-metrowej wysokości, a w jednym miejscu wykuty w pionowej skale półtunel.

Wyczerpani, choć pełni wrażeń, bez mapy, po 7 godzinach dotarliśmy do pierwszych ludzi, a już po ciemku, po 9,5 godziny marszu dotarliśmy do Chulumani. Nocą rozpętała się ulewa, która trwała kolejne 2 dni z niewielkimi przerwami.

Cudownie się spało w hotelu w Chulumani. Deszcz kapał po blaszanym dachu, a wokoło była chmura. Śpiewały amazońskie ptaszki i było ciepło.

Dziś w strugach deszczu wróciliśmy autobusem do La Paz. Od przełęczy w Cordiliera Real zrobiło się pogodnie. Na Altiplano świeci niezawodne słońce, ale jest chłodno.

Przez ten opis trekkingu zapomnieliśmy napisać, że przed wyruszeniem w góry byliśmy na wycieczce w Tiachuanaco. To ruiny stolicy przedinkowskiego imperium nad jeziorem Titicaca 70 km od La Paz. Dużo Amerykanów z przewodnikami, ciekawe rzeźby, ruiny świątyń. Przepiękna ceramika zebrana w muzeum.

Jutro udajemy się do najwyżej położonego dużego miasta świata. Jest to Potosi, ma 100 tysięcy mieszkańców i leży na wysokości 4100 m npm. Jest to zabytek na liście UNESCO, kiedyś 200 czy 300 lat temu było to największe miasto Ameryki Płd, gdy w pobliżu była olbrzymia kopalnia srebra. Teraz dawną świetność przypominają budynki kolonialne. Potem pojedziemy do Uyuni i 3 dni jeepem do San Pedro de Atacama w Chile przez salary i jeziora pełne flamingów. Stamtąd już tylko 20 godzin autobusem do Santiago.

Potosi, 10.06.2000

Potosi to miasto, które w 1610 roku było największym miastem obu Ameryk, miało 160 tysięcy mieszkańców, a nad miastem wznosiła się góra Cerro Rico pełna srebra o wysokości 5100 m npm. Potosi leży na wysokości 4100 m. Obecnie Potosi ma 110 tysięcy mieszkańców, nad nim wznosi się Cerro Rico o wysokości już tylko 4800 m npm, bo szczyt został rozkopany. Reszta góry jest poryta jak ser szwajcarski wieloma kilometrami tuneli. Obecnie srebro jest już wyczerpane, a kopie się cynę, ołów i miedź. W górze jest czynnych 140 małych kopalń.

Dziś byliśmy w kopalni. Widzieliśmy górników w pracy, którzy tak jak 300 lat temu ręcznie wydobywają minerały. Jedyne narzędzia to młot, kilof, pręt i dynamit. Cały dzień żują liście koki, co dodaje im sił. Korytarze ciągną się jak labirynt. Gdzieniegdzie kapliczki lub rzeźby diabła, któremu składają ofiary z liści koki, spirytusu, papierosów, gdyż to on rządzi tam na dole.

Mieliśmy szczęście trafić na jedyną w roku uroczystość składania ofiar z lam dla Pacia Mamy czyli Matki Ziemi. Każda kopalnia kupowała dziś na targu 2 do 5 lam. Wieźli je potem do kopalni i przed wejściem podrzynali im gardło. Krew zbierali do misek i oblewali wejście do kopalń. To było straszne. Zrobiliśmy cały film zdjęć i zrezygnowaliśmy z kolejnego, jutrzejszego dnia święta, gdy następne lamy mają być ofiarowane. Mięso z lam jest następnie smażone i jest wielka uczta. 140 kopalń x średnio 3 lamy = 420 lam zamordowanych co roku dla Pacia Mamy i szczęścia górników w poszukiwaniu kruszców i aby było jak najmniej wypadków.

Potosi to piękne miasto. Wąskie uliczki, przepiękne, stare budynki kolonialne, kamienne kościoły, rzeźbione balkony. Wieczorem tętni życiem. Piękne pasaże ze sklepami. Jutro jedziemy autobusem do Uyuni, skąd jeepem do San Pedro de Atacama w Chile. 3 dni przez salary i jeziora z flamingami.

San Pedro de Atacama, Chile 14.06.2000

Udało się! Jeep się nie popsuł, tylko kilka razy kierowca poprawiał ustawienie gaźnika. Z Potosi bez trudu autobusem dotarliśmy w 7 godzin do miasteczka Uyuni. To najbardziej westernowskie miasteczko jakie w życiu widzieliśmy. Szerokie ulice, pusto, parterowe domy z gliny, prawie bez okien. Brakuje tylko kowbojów z bronią i barów z ruchomymi drzwiami. Wokoło płaskie altiplano, kurz, wiatr i bardzo zimno, pomimo że to tylko 3700m, czyli niżej niż Potosi. W nocy kran z wodą w hotelu zamarzł i nie rozmarzł do 10.30 rano.

Za 60 USD od osoby wykupiliśmy wycieczkę jeepem 3 dni poprzez bezdroża południowej Boliwii do San Pedro w Chile. Wsadzono nas do jeepa marki Toyota rocznik 1981 wraz z 2 Holendrami, 2 Brytyjczykami i 1 Australijką.

Pierwszego dnia obejrzeliśmy Salar Uyuni (sól po horyzont, 11000 km2 soli). Tylko na horyzoncie widać gdzieś odległe góry. Wrażenie jakby się było na Antarktydzie z białym śniegiem wokoło. Na środku salaru wyspa Isla de Los Pescadores, cała w kaktusach o wysokości do 8 metrów. Niesamowite wrażenie. Na salarze hotel cały zbudowany z soli, nawet łóżka i meble. Nocleg w małej wiosce.

Drugi dzien to jeziora z flamingami, cudownie kolorowe pustynne góry częściowo pokryte śniegiem, czerwona Laguna Colorada z białym wapnem na brzegach. Nocleg na 4200m, bez ogrzewania, wielki mróz. Rano szyby w hoteliku zamarznięte od wewnątrz, wszystkie ubrania na sobie, spiwór i 2 koce.

Trzeci dzień pobudka o 6 rano. Zimno. Słońce nie wzeszło. Jeep z zamarzniętymi szybami zawiózł nas do gejzerów. Duży teren z bulgoczącą wodą i fumarole buchające słupem pary na kilkanaście metrów w górę. Wszystko na wysokości 4840m npm. Wokoło śnieg i lód. Najwyższy punkt na trasie to przełęcz 4900m npm. Wszystkim zamarzały palce u rąk i nóg, lecz szybki zjazd na 4270m, gdzie gorące źródła spływające parującymi strumieniami do jeziora. Ponad 40 stopni. Wokoło mróz, na trawie szron. Co odważniejsi, w tym Jurek, zażywali kąpieli. Strój to majtki kąpielowe i czapka na głowie. Przy wyjściu z wody mrożący wiatr.

Później jeepem dalej do jeziora o pięknej zielonej wodzie i całe pasmo zaśnieżonych gór. Jeszcze kilka kilometrów i granica z Chile. Za granicą zamiana jeepa na chilijski busik, inny świat, asfalt, znaki drogowe.

W dole San Pedro, 2000 metrów niżej. Oaza na pustyni. Ciepło!!! Wreszcie drzewa i ptaki. Rozlokowaliśmy się w hotelu z oknem na ogródek i zamierzamy pełni wrażeń niesamowitych krajobrazów długo wypoczywać. Potem autobusem do Santiago i samolot do W-wy 22 czerwca. Boliwia to był kraj inny niż wszystkie.

Santiago, 20.06.2000

San Pedro de Atacama to malutka oaza na najsuchszej pustyni świata. Mieszka tam 1000 osób,które prowadzi kilkadziesiąt pensjonatów oraz restauracje, sklepy z pamiątkami i biura turystyczne. Fajne miejsce. Przez 3 dni i 4 noce głównie spaliśmy odpoczywając po trudach podróży przez Boliwię.

Drugiego dnia zdobyliśmy się na zorganizowaną wycieczkę nocną do Doliny Księżycowej. Ponieważ była pełnia księżyca, 5 godzin od 17 do 22 spędziliśmy bardzo przyjemnie. Zaraz po zachodzie słońca, nad pustynnymi sześciotysięcznymi górami Cordyliery Zachodniej Andów wzszedł księżyc. Obserwowaliśmy ten spektakl z wielkiej piaszczystej wydmy, a wokoło były różne dziwaczne skały, wąwozy i wzgórza. Potem w świetle księżyca, jak przystało na Dolinę Księżycową zwiedzaliśmy jaskinie, wąwozy i rożnorakie utwory skalne.

Trzeciego dnia zrobiliśmy 4 godzinną pieszą wycieczkę po okolicznych pustynnych górach, poprzez słabo zachowane ruiny Inków i Kordylierę Soli, której skały zawierają dużo soli i Dolinę Śmierci, w której podobno nie żyją żadne zwierzęta ani rośliny, nawet nie ma owadów. Przyjemna odmiana po nadmiarze owadów w Amazonii.

Czwartego dnia pojechaliśmy autobusem do Santiago. 23 godziny w autobusie, ale jaki luksus! Wygodne siedzenia, czysto, kanapka i kawa, koce na noc. Troskliwy steward. Sama przyjemność. A w Santiago zima!

Nad miastem góry, które dawniej były czarno-żółte, obecnie pokryte są śniegiem. Widoki niesamowite. Jakby Zakopane zimą. Sezon narciarski już się rozpoczął. Ze wzgórza w mieście widać w oddali stoki narciarskie, wyciągi.

W samym Santiago kilkanaście stopni i niektóre drzewa zgubiły liście na zimę, choć palmy przypominają o lecie, a pomarańcze na drzewach świadczą o tym, że zima tu nie taka straszna. Zdjęcie palmy ze śnieżną górą w tle to też fajna zimowa sprawa.

Dziś jest wtorek. Planujemy wylecieć do Polski w czwartek rano. Jutro nasz ostatni dzień naszej 5'cio miesięcznej wyprawy. Smutno się żegnać z Ameryką Południową. To niesamowite miejsce, gdzie jest mnóstwo do zobaczenia i gdzie warto wrócić.

Co byście zrobili z ostatnim dniem w Ameryce Południowej?

My mamy 2 opcje.

1. Pojechać nad Pacyfik na plażę z palmami 2 godziny autobusem od Santiago.

2. Pojechać w góry na narty i zażyć białego szaleństwa na antypodach w końcu czerwca.....

Co Wy byście zrobili....

O tym co wybraliśmy opowiemy zapewne już w Polsce.

Pozdrawiamy.

 

Iwona i Jurek

javlist.net