Get Adobe Flash player

Historia pokazów na Wielkim Ekranie kinowym

2019.04.07 - Zdobyć niezdobyte czyli historia niespełnionego marzenia

Labuche Kang III (7250 m. n.p.m.)

Jakub Rybicki

 

Na świecie wbrew pozorom zostało jeszcze trochę białych plam. A dla prawdziwego podróżnika nie ma oczywiście nic bardziej podniecającego niż taką plamę pokolorować. Innymi słowy pomalować świat, najlepiej na żółto i na niebiesko.
I oto dobry los wysypał przede mną całe pudełko kredek, oferując możliwość wejścia na drugi najwyższy niezdobyty szczyt Ziemi – Labuche Kang III (7250 m. n.p.m.). Nasz cel znajduje się w Tybecie, w bezpośrednim sąsiedztwie Cho Oyu, niedaleko granicy z Nepalem.

Jak to możliwe, że w XXI wieku są jeszcze niezdobyte tak wysokie szczyty?
Nie ma tu prostej odpowiedzi. Po pierwsze, góry te niejako “zostały” w kolejce do zdobycia – wspinacze najpierw interesowali się innymi, być może atrakcyjniejszymi sportowo, lub wręcz przeciwnie – łatwiejszymi szczytami. Nie bez znaczenia jest tu też złożona logistyka dostania się pod taki masyw. Wreszcie, góry te leżą bądź leżały na terytoriach z jakichś powodów zastrzeżonych i po prostu nie można było się do nich dostać – nie były wydawane permity, a wjazdu strzegło wojsko.

Przenieśmy się od razu do obozu C3 na 6600m., na chwilę przed atakiem szczytowym. Bo o to tak naprawdę w tej wyprawie chodziło. O bycie tam, gdzie nie było nikogo, nawet Yeti. O możliwość tego najczystszego, najprostszego osiągnięcia dostępnemu współczesnemu człowiekowi. Wejść jako pierwszy na niezdobytą górę. Bez nart, hulajnogi czy karłów plujących ogniem. Nie będąc najstarszym, najmłodszym, niewidomym lub niepełnosprawnym zdobywcą. Pierwszym Polakiem, Ruskiem czy Niemcem. Będąc zdobywcą po prostu.
Wizja tak czysta i piękna, że nie pozwala w nocy spać. To niedobrze, bo szczyt powinno atakować się w pełni sił, a sen to jak wiadomo zdrowie.
Ruszamy więc od razu gdy cichnie wiatr. Czyli około 8 rano. To mocno za późno, ale nie mamy wyjścia – na drugą próbę nie będzie już czasu. Po wyjściu z namiotu okazuje się że wiatr wcale nie ucichł – co najwyżej stracił siłę huraganu. Wystarczy jednak, by praktycznie od razu zacierać nasze ślady, które torujemy zapadając się po kolana. Współczesna wersja syzyfowych prac – z mozołem ubijasz sobie szlak, który za parę godzin będziesz ubijać znowu, z jeszcze większym trudem. Widoki na sukces są równie mizerne jak widoczność dwa dni wcześniej przy podejściu do C3. Ale przemy do przodu, bo przecież Wielka Historya patrzy na nas, Chwała Wiekuista której nikt nam nie odbierze. I dzieje się coś niezwykłego – wiatr jakby cichnie, śniegu jakby mniej, stajemy pod finalną ścianą i pniemy się w górę. Sto, dwieście metrów… hej, szczytowa grań jest już w zasięgu ręki!
http://www.jakubrybicki.pl

 

javlist.net